Utwór Piotra Tomczaka.

Ojciec, czy też: „pseudoojciec”, umarł na głupotę: palił papierosy, co jest samo w sobie naganne i niebezpieczne, ale nie sam fakt wdychania rakotwórczych spalin miał tu decydujące znaczenie, ale fakty zaistnień okoliczności inhalacji: idiota wychodził palić na balkon albo otwierał okno. Także wtedy, kiedy było bardzo zimno; często wprost z ciepłego posłania, ze snu, bez uprzedniego ubrania się, w samej pidżamie. Matka, czy też: „pseudomatka”, nie raz, nie dwa, nie trzy razy, ściągała go za kołnierz z balkonu. Pseudobrat na ostatnie dni zakupił dlań papierosa elektronicznego, którego przychlast nie palił, oprócz jednego razu, kiedy próbował. Miał też swoje siedlisko koło okna i drzwi balkonowych, których klamkę zjebał, stąd też siedlisko było owiewane zimnymi prądami powietrza – prosto w jego, najpierw zdrowe, a potem chore: nerki, płuca, gardło, zatoki.

Oburzało i rozczulało mnie to: że pseudomatka tak się poświęcała i poświęca: jeżdżąc i chodząc do: przychodni zdrowia, szpitala i ośrodka rehabilitacji, załatwiając mu wizyty lekarskie, miejsca w miejscach leczenia i powrotu do zdrowia, badania, wózek inwalidzki, materac masujący, kaczkę, kule, lekarstwa, rotor do ćwiczeń, pielęgniarki podcierające mu permanentnie zasraną dupę, rehabilitantkę, wizyty pogotowia ratunkowego, pieluchy, chłonne majtki… Sama go taszczyła, przewijała i wycierała z łajna. Sama schorowana. On myślał tylko o tym, żeby otworzyć okno i zapalić śmierdziucha. Nawet w lekarzach szpitalnych i rehabilitacyjnych zgasił bardzo szybko entuzjazm do jakiegokolwiek pomagania mu.

Mówiłem: „Lepiej jest mieć okno tylko lekko uchylone niż otwarte, dym wtedy jest wysysany na zewnątrz”, „Schowajmy przed nim wszystkie papierosy!”. Na nic.

Kiedy ostatni raz przyjechało po niego pogotowie, powiedział lekarzowi, przeżuwając swoje żarcie dla psów stanowiące śniadanie, że czuje się dobrze. Wcześniej całe: noc, dzień i noc bardzo ciężko dyszał. A po trzech dniach umarł.

Może to i lepiej: był bardzo uciążliwym szkodnikiem dla mnie.