Na kartce papieru jestem alegorią,
zbędną interpunkcją i znakiem pomiędzy.
Samorodną myślą przekształconą w słowo,
śladami istnienia w trzech kropkach na końcu.
Wszystko co posiadam, innym pozostawiam,
by kiedyś wspomnieli dziewczynę z sąsiedztwa,
która ukochała życie ponad miarę,
a w wierszu nad ranem przemycała słońce.
Kiedy tusz wysycha, staję się błękitem,
frazą przepełnioną pyłem księżycowym.
W kilku prostych zdaniach skrywam wątłą duszę,
ból tłamszący ciało i miłość do ludzi.
W spirometrii czasu oddycham nadzieją,
że pośrodku nocy, będę jak pochodnia.
Powrócę do domu Ojca Niebieskiego
i wraz z aniołami doznam uzdrowienia.
Teraz, kiedy stoję nad przepaścią nieba,
niczym zbędny odstęp, rozciągam ramiona,
bym mogła ulecieć na skrzydłach nieczucia –
choćby raz ostatni stać się gwiazd poezją.