Cyprian Norwid, W Weronie

I

Nad Kapuletich i Montekich domem,

Spłukane deszczem, poruszone gromem,

Łagodne oko błękitu.

II

Patrzy na gruzy nieprzyjaznych grodów,

Na rozwalone bramy do ogrodów —

I gwiazdę zrzuca ze szczytu;

III

Cyprysy mówią, że to dla Julietty,

Że dla Romea — ta łza znad planety

Spada… i groby przecieka;

IV

A ludzie mówią, i mówią uczenie,

Że to nie łzy są, ale że kamienie,

I — że nikt na nie… nie czeka!

 

 

Są: kawałek skały zrodzony w kosmosie i szmat gleby z larwami trupów w swoich pokładach. Łez nie ma, nie ma oczu; są: płyn fizjologiczny wzbogacony zanieczyszczeniami i czujniki na ślepo rozwinięte przez tysiąclecia z plamek czułych na fale elektromagnetyczne określonego przedziału częstotliwości. Nikt we wszechświecie, ani poza nim, nie wylewa swojej cieczy z detektorów, wzbudzony żalem, litością, krzywdą i jej współczuciem.

Nic nie wskazuje na to, że opis elementarny jest na drabinach wartości moralnych i estetycznych niżej niż oleodruki z pobekującymi aniołkami roniącymi łzy na gnijące mięso, sadło i cukier.

Nie ma wskaźnika, nie ma wskaziciela.