Opisywaną opowieść rozpocznę od momentu, w którym Jacek Londyn ‒ znany angielskojęzyczny podróżnik przyrodoleczniczy, wyjechał na wyprawę do samego serca dżungli, a mianowicie.
Najpierw samolotem w klasie turystycznej, następnie terenową ciężarówką, autobusem, pieszo, bo autostopem się nie dało, wreszcie statkiem żeglugi rzecznej oraz jeziornej. Na przystani dobił targu. Płynął łódką po wąskiej, lecz długiej rzece. Popłynął do momentu, w którym musiał wysiąść, bowiem rzeka była już tak wąska, że łódka nie mieściła się. Nie mieściła. Na brzegu Jacek usiadł i rozmyślał: Pogoda nie najlepsza, zbiera na deszcz, do tego z przystani zapomniałem ekwipunku, przy sobie mam jedynie ten oto mały, wielofunkcyjny scyzoryk, pamiątkę z Kielc. No i nie ma do kogo otworzyć gęby.
Nie omieszkając, podróżnik wstał i ruszył w głąb dżungli. Niestety nagle ściemniło się jak to w tropikach. Zupełnie bez zapowiedzi niczym kartkówka z matmy. A tu Jacek poczuł się głodny. Coraz bardziej.
Aby nie zbłądzić, włączył noktowizor, w który przezornie zaopatrzył na przystani. W myślach dziękował mamie. Właściciel również pochodził z Tobolska. Z czasem stawał się coraz bardziej i bardziej ‒ gdy jak na zbawienie ‒ ujrzał drzewo bananowe! Londyn zaczął się wspinać. Wkrótce był już na szczycie.
Wówczas okazało się, iż banany znajdują nieco niżej. Więc zszedł niżej. Zaczął zrywać i jeść, zrywać i jeść, ile tylko się dało. Ucztując, podróżnik pomyślał, że lepiej, jeśli noc spędzi na drzewie ze względów bezpieczeństwa. Zasnął.
Nazajutrz Jacka obudziły krzyki. Donośne krzyki ptaków. Rozejrzał się i spostrzegł dym. Dym unosił nad sercem właśnie wypalanej dżungli. Znalazł się u celu, jednak bez szans na dialogi, ponieważ nie znał żadnego miejscowego. Chyba, żeby mieli stosowną aplikację na smartfonie…
Temat zrealizowany, lecz kompozycja nie jest do końca pomyślana. Układ zdarzeń dosyć chaotyczny, niektóre elementy treści niezbyt jasne. Ponadto udało ci się, sprytnie obejść kwestię dialogów. Spr. 01.10.2020
+3 Pani Polonistka