Tekst Piotra Tomczaka.

Tren I

Kazaliśmy spalić skurwysyna w krematorium w Dąbrowie Górniczej. Dziwię się wypowiedziom matki i brata, że wyglądał jak żywy, jakby spał; wyglądał inaczej – w ostatnich latach życia prezentował się jak trup, w trumnie przypominał przechodzone zwłoki znane z tajskiego codwuletniego święta, kiedy wyciąga się zmarłych z grobów, przebiera się ich w nowe ubrania, fotografuje i ucztuje z nimi.

Dlatego to dobrze, że został spalony i przemielony, a następnie umieszczony w kiczowatym słoju i wsadzony do ziemi.

Tren II

Ceremonie pogrzebowe były, jak to bywa, nudne i męczące. Zimno w kościele, co wkurwiało wobec zapoconej nylonowatej koszuli pod ciasną marynarką. Tandeta katolickiego obrządku sprawowanego w języku polskim.

Jeden jaśniejszy moment tego spędu to buzi-buzi z całkiem niezłymi cipami z jakiejś tam rodziny, z którymi nie widziałem się jakieś 40 lat. Miłe było to mizianie po policzkach.

Drugim było jedzenie całkiem nieźle przyrządzonego schaboszczaka na stypie w pizzerii koło szpitala, którym często przebywał i w którym dogorzał nieboszczyk.

Tren III

Mówiłem durniom, że jak chowają w mundurze, to powinni dać do tego białą koszulę, ale nie: chcieli dać zieloną; w końcu nie dali, bo nie dała się wyprasować. Mówiłem – oczko końcówki akselbantu powinno być przykryte, a zostawili zahaczone na wierzchu za guzik. Buty też byle jakie. Wszystko: „i tak nikt, oprócz nas, nie będzie tego widział”.

Gówno, a nie prawda: znajomi przyszli do kaplicy przy prosektorium. I jeszcze brat narobił tyle fotografii, które porozsyłał w różne strony…

Tren IV

Nie powiem, żeby wiadomość o śmierci mnie jakoś specjalnie przygnębiła. Była chyba troszeczkę przyjemna; było też nieco poczucia dziwności.

Akurat jadłem rzepę, zakupioną uprzednio w Lidlu, i nie przestawałem chrupać, gdy matka mi oznajmiła, a potem jeszcze oznajmiała innym.

Najgorzej było, jak sprowadzili gnoja po ostatniej hospitalizacji: już sama zapowiedź mnie mocno wkurwiała. Otwieranie drzwi od mieszkania – od razu przykrość, smród jednych z najtańszych papierosów. Potem druga: leżący na podłodze, przebierający nóżkami jak przewrócony na grzbiet robak i nieodpowiadający na pytania. Kiedy przyjechali matka i brat, okazało się, że się jeszcze zesrał. Na szczęście powstrzymałem się od podnoszenia i podcierania, pozostawiając to bardziej go kochającym, czy może raczej: „mniej nienawidzącym”.

Tren V

Najfajniejsze jest to, że skurwysyna już nie ma: wreszcie w mieszkaniu jest czyste powietrze, nie ma kilkakrotnego nocnego trzaskania drzwiami, pierdolenia, że „zimą jest dzień krótki i jest zimno, a latem jest dzień dłuższy i jest ciepło”, wreszcie można korzystać z łazienki bez obrzydzenia i lęku.

Kiedy jeszcze był, to było kilka barier, które należało pokonać: najpierw głuchoty, zanim znajdował i zakładał aparat słuchowy, mijało około pół godziny; następnie trzeba było przebrnąć przez naturalną, a także wynikającą ze starości, tępotę – po kilkakrotnym powtarzaniu, wreszcie jarzył, o co chodzi, zajmowało to drugą połowę godziny; w końcu odpowiadał: „nie wiem”, „gdzieś tam jest”, „oj tak, tak” albo mówił takie okropne głupoty, że aż bolały mnie zęby.

Może zatem Bóg istnieje? Działa wolno, ale sprawiedliwie? Po około pięćdziesięciu latach wreszcie uwolnił mnie od szkodliwego, wstrętnego i demoralizującego towarzystwa…

Tren VI

Jeździło się do rodziny, raz tu, raz tam. Krótkie dni, zimno, sezon grzewczy, stąd tylko choroby, z tego biegania po grobach, z okazji święta. Potem przestałem się wysilać, z lenistwa lub przekonania.

A teraz – nie jesteśmy wcale gorsi: od kilku miesięcy też mamy swojego zmarłego. Leży higienicznie w formie popiołu w słoiku w wygrzebanym dole na cmentarzu o jakąś godzinę marszu stąd. Sami sobie przyjeżdżajcie na Wszystkich Świętych! My, bezpośredni strażnicy grobu, nie musimy już pętać się po odległych wioskach i jeszcze bardziej trudnych do znalezienia miejscach grzebalnych.